Sławomir Idziak

Sławomir Andrzej Idziak

8,2
2 183 oceny zdjęć
powrót do forum osoby Sławomir Idziak

zdjęcia S. Idziaka są wielkim plusem w najnowszym harrym potterze;)

gratulujemy.

zanetkka_90

zdjęcia .byłyz nakomite brawo dla pana idzaka

zanetkka_90

Muszę się zdecydowanie nie zgodzić z tą opinią. Zdjęcia do „Harry’ego Pottera i Zakonu Feniksa” są jednym ze słabszych ogniw najsłabszej zresztą ekranizacji powieści Rowling (co, nawiasem mówiąc, jest bardzo smutne, gdyż „Zakon Feniksa” to jedna z najlepszych części powieściowego cyklu).
Niestety Sławomir Idziak kompletnie nie czuje klimatu tej opowieści, ewidentnie nie pojmuje, że ma do czynienia ze światem magii, a więc światem, do którego obrazowania niezbędny jest nie tyle operatorski talent, co wyobraźnia.
Najlepiej porównać jego pracę do poprzedników czyli Johna Seale’a [„Kamień filozoficzny”], Rogera Pratta [„Komnata tajemnic” i „Czara ognia”] i Michaela Seresina [„Więzień Azkabanu”]. Wszyscy panowie doskonale zdają sobie sprawę, że jest to opowieść fantasy, opowieść magiczna. Wszystko ma być baśniowe, niezwykłe, inne niż wszystko po prostu. Posiłkując się tradycją (takie filmy jak: „Excalibur”, „Conan Barbarzyńca”, „Legenda”, „Zaklęta w sokoła”, „Willow” z twórczością Tima Burtona na czele), oczywistym dla nich było wytworzenie zarówno aury tajemniczości, jak i zapewnienie epickości i rozmachu dla tego typu widowiska. Nasze oko cieszy zatem fotografowany bezmiar przestrzeni. Kamera płynie po korytarzach Hogwartu objawiając jego majestatyczność, kadruje z góry i z dystansu, aby podkreślić niecodzienność obserwowanego świata, aby wyłuskać najdrobniejsze szczegóły i rekwizyty z takim pietyzmem zorganizowane przez scenografów.
Tymczasem pan Idziak postanowił „wzbogacić” takie obrazowanie. Szaleje zatem z kamerą z ręki. Już w prologu filmuje w ten sposób salwujących się ucieczką Harry’ego i Dudleya - obraz się trzęsie i dygocze niczym w wojennym reportażu. I owszem, o ile było to zrozumiałe przy „Helikopterze w ogniu”, tak tu nie da się tego obronić żadną argumentacją. Pozostaje jedynie tanim (zużytym już dziś) efektem mającym podkreślać pośpiech.
Źle nakręcone są również sceny rozmów przy kuchennym stole w domu Blacków. Operator zamiast filmować, obejmując w kadrze obu rozmówców, przeskakuje w szaleńczym tempie od jednego do drugiego (masa cięć przy niedługiej przecież rozmowie Harry’ego z Remusem Lupinem, potem użyto zbyt wiele ustawień kątów kamery do obrazowania rozmowy z Syriuszem). Nie dość, że dostaje się oczopląsów, przez co nie można skupić się na rozmowie (a co dopiero ją zrozumieć!), to, co gorsza, jest się skutecznie wybitym z rytmu opowieści. Nie dostaniemy szansy wciągnięcia się w akcję. Rzecz jasna dołożył się do tego poszatkowany, pospieszny, KARYGODNY MONTAŻ Marka Daya, niemniej za położenie kamery odpowiada operator, a więc to on ponosi winę za to, że zwyczajna, spokojna scena wygląda jak kino akcji.
Lekcje Pottera ze Snapem także zrealizował w gorączkowy sposób. Doskakuje to do jednego bohatera, to do drugiego, i … zdarza mu się ich zgubić. Nie widać nawet wyraźnie sali, w której znajdują się postaci (scenografowie mogą wyć z rozpaczy nad zmarnotrawieniem ich pracy). Zabieg budzący spore wątpliwości.
Warto porównać sobie wszystkie filmy o młodym czarodzieju, koncentrując się na stronie obrazu. U Idziaka Szkoła Magii jakoś się dziwnie skurczyła, korytarze są węższe i chłodne, pokoje wspólne i dormitoria też jakieś ciasne, zresztą klasy, w których się uczą również. Wszystko się jakoś uzwyczajniło i jest odarte z niezwykłości.
Patentem na „Pottera” miał być zapewne filtr, którego używa. Tym razem obraz przybierze turkusowo-szmaragdowy odcień, zupełnie jak swetry Hermiony i Rona [sic!], z tym że efekt nie będzie tak zachwycający jak w „Niebieskim” czy „Krótkim film o zabijaniu”. Odnosi się bowiem wrażenie, że film jest dziwnie … pluszowy. A milusie barwy są ostatnimi jakie przychodzą na myśl, kiedy mamy do czynienia z mroczną opowieścią. Nie wiem czy pan Idziak czytał książki, ale w efekcie, to wygląda tak, jakby o barwach filmu zadecydowało to, że bohaterami są nastolatki, a nie charakter i temat opowieści. W tym wszak tkwi siła Rowling - zderza ona niewinne dzieci ze złem i śmiercią, inicjując ich wejście w dorosłość. Ileż lepiej wygląda (!) ten film, gdy „puszysta” otoczka znika, chociażby w finale, w scenie pojedynku przy Zasłonie Śmierci. Jest po prostu mrocznie.
Polskiego operatora mogło uratować jedno: konsekwencja. Gdyby narzucił swój styl opowiadania całemu filmowi, nie byłoby się do czego przyczepić. Nawet jeśli nie akceptowalibyśmy wybranej stylistyki, musielibyśmy pogodzić się z jego decyzją, jego wizją. Niestety taka interpretacja nie znajduje potwierdzenia na ekranie, albowiem niekiedy, niczym poprzednicy, operator jest gdzieś w przestworzach, przelatuje, patrzy z wysoka i z daleka nad zamkiem, filmuje oddalone krajobrazy, by zaraz potem „przyatakować” z bliska, w „swój sposób” aktorów. Raz filmuje coś klasycznie, raz nowocześnie. Raz z niebieską mgiełką, kiedy indziej bez. Kontrast jest zbyt duży, przez co film jest niezborny. Brak jednorodności stylistycznej obrazu rodzi przypuszczenie o braku koncepcji na stronę wizualną filmu.
Nie jest tak, że cała wina spoczywa na Idziaku, oczywiście ponosi ją również REŻYSER. Ten chyba zapomniał, że „Harry Potter 5” to nie jest kolejny „Sex Traffic” (w tym przypadku akurat forma przypominająca dokument była uzasadniona).
David Yates, zdaje się, wysnuł wnioski z jakże nieprzyjemnego dla oka eksperymentu w „Potterze 5”. Zatrudnienie do „Księcia Półkrwi” Bruno Delbonnela (autora zdjęć do „Amelii”) okazało się doskonałym posunięciem. Francuz odcina się od „Zakonu Feniksa”, wyraźnie nawiązując w swej pracy do dokonań poprzedników. Przypomnijmy, że ci udowodnili już poprzednimi pracami, że ich miejsce na pokładzie Pottera jest uzasadnione. Seale odpowiada za epickie obrazy Tony’ego Minghelli czy porywające, lubimy je czy nie, widowiska Wolfganga Petersena. Pratt pozostanie nieśmiertelny dzięki gotyckim obrazom w „Batmanie” Tima Burtona i „Frankensteinie” Kennetha Branagha, zaś Seresin to znak firmowy i oprawa filmów Alana Parkera. Mogłoby się wydawać, że Idziak może okazać się pożyteczny w zespole „Pottera”, kimś odświeżającym. Choć niepowodzenie związane z „Arturem” wciąż było odczuwalne, nominacja do Oscara za film Scotta zdawała się przesłaniać tamtejszą porażkę. Przy „Potterze” pozbyliśmy się wszelkich złudzeń.
Idziak w kinie jest realistą. I jest w tym świetny. Wyrastał jako operator w „kinie Moralnego Niepokoju” („Dyrygent” Wajdy, filmy Zanussiego), potem przy filmach Kieślowskiego. Nie dziwi więc jego udział przy „Pragnę cię” Michaela Winterbottoma, a nawet przy hollywoodzkich „Dowodzie życia” Taylora Hackforda czy „Helikopterze ogniu” Ridleya Scotta, bo choć te pełne rozmachu, to pozostają jednak „na ziemi”.
Idziak jednak sukcesywnie odnosi porażki na polu operatora - „abstrakcjonisty”. Przypomnijmy: już kompletnie nie czuł „Króla Artura”, a więc filmu historycznego, filmu przedstawiającego pewną koncepcję czasów starożytnych. Nie umiał on w ciekawy sposób pokazać armii – u niego to skromne grupki żołnierzy [sic!]. Gdy tylko nadarzy się okazja do użycia kamery z bliska, natychmiast z niej korzysta m.in. biegnie między walczących na polu bitwy. I wtedy jest w swoim żywiole, ale z drugiej strony to zdradza jego ograniczenia. Tego rodzaju tematy mu po prostu nie leżą, wręcz uwierają go, co wyraźnie czuć z obrazu. Swój błąd powtarza w „Zakonie Feniksa” - to pierwszy film z cyklu w którym za grosz nie czuć pasji tworzenia, nie ma entuzjazmu i zapału z faktu, że uczestniczy w niecodziennym projekcie. Nie oszukujmy się, każdy, któremu udało się przyłożyć rękę do „Harry’ego Pottera”, odczuwa na pewno dumę. To jak praca przy „Gwiezdnych Wojnach”, „Indianie Jonesie” czy Bondzie. Twoje nazwisko po wieki zostanie zapamiętane. W końcu brałeś udział w filmowym fenomenie. Na współtwórcy dzieła tak ważnego dla tysiąców fanów na świecie spoczywa odpowiedzialność, ale czeka go również niezapomniana, godna pozazdroszczenia, przygoda, no i frajda. Natomiast Idziak zamiast odczuwać radość z możliwości pracy przy takim filmie, jest jakiś dziwnie skromny, może nawet zahukany, nie chce się wychylać i woli kręcić wymarzony dla wielu operatorów film (ze względu na nieskrępowane możliwości) … jak swoje poprzednie filmy. A powinien był korzystać, ile się da z takiej okazji, puścić wodze fantazji i zapewnić widzowi jazdę po świecie baśni, jaka mu się nie śniła. Ech…
Pan Idziak chyba nie umie się przyznać, że na polu myth and/or magic poległ. A może siłuje się z sobą? Dlatego po porażce „Artura” ponowił próbę przy „Potterze”? Jeśli tak, to po prostu szkoda że to właśnie z „Pottera” uczynił takie pole doświadczalne.
Mam nadzieję, że pan Idziak jest już tego świadom i będzie twórczo wykorzystywał swój talent w projektach po prostu bliższych jego wrażliwości i światopoglądowi. W przeciwnym razie szkoda kolejnych filmów sprzecznych z naturą pana Idziaka.

mulholland_2

O rety. Przeczytałam uważnie i się zgadzam, otworzyłeś mi oczy! Dzięki!

halszka_to

a ja tam sie zgadzam z założycielem tematu, walka finałowa była zrealizowana z epickim rozmachem, idziakowi udał sie efekt umieszczenia widza w centrum akcji i za to mu chwała.

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones